Aktualności / Zawsze walczę do końca
Rozmowa z architektem Robertem Koniecznym, autorem domu w Brennej na Śląsku. Dom zdobył główną nagrodę XX konkursu „Polski Cement w Architekturze”.
– Jak się Panu mieszka w domu z betonu, który sam Pan zaprojektował i zbudował?
– Wie pan, dobrze mi się mieszka, bo projektowałem go dla siebie i dla rodziny. Wielu pyta o ten beton, czy mi nie zimno, czy ten beton daje radę. Odpowiadam, że wy również mieszkacie w domach z betonu, tylko o tym nie wiecie. To jest najczęściej stosowana technologia, ale potem obłożona tynkiem albo styropianem. Jesteśmy dokładnie w takiej samej przestrzeni w Arce, jak wy w swoich mieszkaniach czy domach. Stropy i sufity betonowe to standard, czasem całe ściany, czasem fragmenty. Tego betonu w budownictwie jest bardzo dużo. W Arce on jest widoczny głównie na zewnątrz. W środku tak naprawdę nie ma żadnej ściany betonowej, która by była odsłonięta. Z racji tej innowacyjnej konstrukcji, że ocieplenie zostało włożone do środka, beton w pewnym sensie pozostał na zewnątrz. W środku tak naprawdę nie ma żadnej ściany betonowej, która by była odsłonięta. Z racji tej innowacyjnej konstrukcji, że ocieplenie zostało włożone do środka, beton w pewnym sensie pozostał na zewnątrz. W środku materiały, z którymi mam styczność, to jednak przede wszystkim szkło, drewno w dosyć dużych ilościach, mineralna posadzka, fragmenty ocieplenia w postaci pianki poliuretanowej, którą postanowiłem pozostawić na widoku. I trochę stali lustrzanej, która optycznie powiększa pomieszczenia. W pewnym sensie Arka jest zwykłym domem, który wewnątrz nie różni się od innych.
– Mówi Pan tak, jakby się wycofywał na pozycje zachowawcze… Ludzie specjalnie robią sobie ściany z betonu w mieszkaniach, bo uważają je za piękny element dekoracyjny…
– Nie wycofuję się. Ja podchodzę do betonu wyłącznie racjonalnie. Jeżeli ktoś robi sobie specjalnie ścianę z betonu dla jakiegoś estetyzowania, to jest moim zdaniem ściema. Robi sobie fragment ściany, a tak naprawdę dom ma z czego innego. W Arce wszystko jest szczere – szczerość konstrukcyjna i szczerość materiałowa. Żelbet jest konstrukcją i elewacją, a całe ocieplenie jest schowane do środka. Z tego wypływają konsekwencje. Przecież i tak cały czas widzę ten beton. Widzę go przez szybę i cały czas on jest, ale z racji przyjętej technologii betonu konstrukcyjnego w środku nie ma. Technologia w Arce jest – w pewnym sensie – odwrotna niż w klasycznym budowaniu.
– Postawił Pan dom korzystając z materiału zamówionego w lokalnej betoniarni. Dlaczego nie high-tech?
– Miałem umówiony jakiś doskonały beton z nizin, czyli z okolic Katowic. Miałem mieć superbeton o superparametrach. Kiedy panowie przyjechali na miejsce, zacząłem już budować, a beton z miejscowej betoniarni w Górkach Wielkich przyjeżdżał na małe elementy, które miały być niewidoczne. Kiedy przyjechała ekipa z superbetonem, okazało się, że nie jest w stanie wjechać. Po prostu nie umieli i już. Nie byli w stanie pokonać góry ciężką betoniarką. W tym momencie zobaczyli, jak podjeżdża miejscowy. Trochę padał deszcz. Miejscowy podjechał wielką betoniarką, wylał beton i odjechał. Byli w takim szoku, że powiedzieli, że nie są w stanie tak zrobić. I dobrze się stało. Stwierdziłem, że robimy z tego lokalnego betonu, który się okazał bardzo ładny. Jest fajny, jasny. Wszystko zagrało, bo beton był stamtąd, a w okolicach Brennej jest dużo elementów konstrukcyjnych, jakichś ścian oporowych, mostów, zrobionych siłą rzeczy z tego betonu. Arka wpisuje się szerzej w tkankę tego miejsca. Taka jest rola przypadku w życiu.
– Skąd Pan miał wykonawców?
– Mam firmy, z którymi współpracuję od lat. Przywiązuję się do wykonawców, którzy są bardzo dobrzy. Oni robią z nami kolejne projekty, budują kolejne nasze domy. Ja bym domu nie zbudował, gdyby nie pomoc tych rożnych firm. Gdy oni zobaczyli, że buduję dla siebie, że nie mam pieniędzy, bo nie było mnie na to stać, pomogli mi, jak rodzinie. Mnie brakowało pieniędzy, czasu, wszystkiego. Przyjeżdżali, żeby w jakiś sposób się odwdzięczyć, że dzięki naszym projektom mają kolejne zlecenia. W pewnym sensie było to robione metodą gospodarcza, domową. Gdyby nie pomoc tych chłopaków, Arka by tak nie wyglądała. Wielkie podziękowania dla nich. Pomogli mi zbudować ten w sumie malutki domek. Na budowie zwykle dwie osoby dawały sobie doskonale radę. Jak szalowali, to w porywach dojeżdżał ktoś trzeci.
– Studiował Pan architekturę w Gliwicach a to jest szkoła o bardzo mocnym rysie ideowym. Jak Pana ukształtowała?
– Szkoła gliwicka jest szkołą bardzo pragmatyczną i to jest największa wartość naszej Politechniki Śląskiej. Uczy się tam ludzi zdroworozsądkowego myślenia. Raczej nie szaleństw, raczej pracy u podstaw. Żeby robić dobrą, porządną architekturę, która wzbogaca pejzaż poprzez normalność, rozsądek, prostotę. Takich architektów przygotowują Gliwice. Kształtują architektów rzemieślników w dobrym tego słowa znaczeniu, że ci ludzie nie niszczą przestrzeni. Uogólniam, bo jednostki są różne. Ludzie ponadprzeciętni, bardzo uzdolnieni, których nosi, dostaną w Gliwicach dobrą bazę, ale chcąc rozwijać swój talent, muszą robić więcej. Gdzieś pojechać, zrobić konkurs międzynarodowy, poszukać czegoś więcej. Ze mną było tak, że wywodzę się ze szkoły gliwickiej i ta logika myślenia jest mi bliska. Miałem ją zresztą wcześniej w sobie. Wszystko, co robię, musi być dla mnie wytłumaczalne. Inaczej później nie wytłumaczę tego klientowi i nie przekonam go, jeśli wcześniej nie przekonam siebie.
– Trudno uznać, oglądając Pana domy, że one są skromne, standardowe albo przeciętne.
– Faktem jest, że rzeczy, które powstają w mojej pracowni, wykraczają poza standard, poza schemat. Słyniemy z projektów niestandardowych, innowacyjnych, ciekawych, które przecierają szlaki. Ale to jest specyfika naszej pracowni. Na szczęście wszystkie nasze poszukiwania są oparte na logice i tylko na logice. To nie jest sztuka dla sztuki. Innowacyjność naszych rzeczy wynika z poszukiwań funkcjonalnych, a nie wizualnych. Skupiamy się na modelowaniu w nowy sposób przestrzeni czy na układaniu w nowy sposób funkcji. Tak to u mnie wygląda. Rządzi pragmatyzm i logika.
– Jest Pan znany z bezkompromisowości, a projekty Pańskich domów są – jeśli można tak to ująć – doprowadzone do ostateczności, wręcz nieludzkie, bo nawet najdrobniejsze rozwiązanie nie jest zostawione przypadkowi.
– Pomysł jest podstawą każdego projektu, nie tylko architektonicznego. Każda praca twórcza, każda rzecz, którą się kreuje, musi mieć jakiś pomysł, jakąś silną ideę. Jeśli się wpadnie na ten pomysł, to najważniejsze jest, żeby się go trzymać konsekwentnie do końca. Cały projekt wynika z tego pomysłu i dlatego jest spójny. Nie podam czytelnikom recepty, jak zrobić dobry projekt. Proszę mi wierzyć, że gdy się pojawia dobry koncept, to w projekcie w pewnym sensie wszystko samo się układa. „Samo” oczywiście w cudzysłowie. Wszystko staje się układanką, gdzie każdy element pasuje do innego: funkcja, przestrzeń, konstrukcja, struktura, połączenie z otoczeniem. Wszystko staje się spójne. Gdy wpadam na taki pomysł – wtedy wiem, że to jest to. Potem najważniejsze jest, żeby konsekwentnie utrzymać każdy kolejny krok w spójności z pomysłem. Żeby wyrzucać rzeczy zbędne. Rzeczy zbędne zacierają pierwotną myśl. Hasło, że mniej znaczy więcej, jest mądre. Jestem minimalistą. To jest trochę kwestia Gliwic, a trochę mojej osobowości. Eliminuję rzeczy, które niczemu nie służą.
– Gdy idziemy ulicą i rozglądamy się, to czasem mamy wrażenie, że architekt jest niewolnikiem, który grzecznie zrealizuje każde najgorsze zlecenie i celowo w najgorszy sposób. Wszystko jest złe, forma, organizacja przestrzeni, materiały, stosunek obiektu do miasta, w którym powstaje… Pan pracuje dla prywatnych klientów i udaje się Panu wyśrubować jakość do poziomu, który jest nieosiągalny gdzie indziej. Pana domy mogą się nie podobać, ale są absolutnie perfekcyjne.
– Wie pan, to się wiąże z dużo większą walką, staraniem się, upierdliwością, czasem dopłacaniem do tematu. Przecież jak nie przypilnuję, to mi popsują w wykonawstwie. Czyli muszę być dużo bardziej zaangażowany niż normalny człowiek. Efekt jest taki, że architektura wychodzi OK, ale człowiek się odrywa od życia. I tak to wygląda. Coś za coś. Nigdy nie jest tak, że żyjemy w idealnym kraju. Może nigdzie na świecie nie ma idealnego miejsca, gdzie z architektem wszystko jest konsultowane i każdy krok na budowie jest uzgadniany. Nie, to jest walka trochę z klientem, trochę z wykonawcą, trochę z urzędnikami. Bardzo dużo mnie to kosztuje, bardzo… To jest seria wyrzeczeń. W pewnym sensie życie mi ucieka i tego życia, tego prywatnego, często człowiek nie ma. Z jednej strony to jest fajne, a z drugiej to jest przekleństwo, że architektura może człowieka tak opanować, że nie daje mu spokoju. Nie jestem w stanie machnąć ręką ani odpuścić. Jestem uparty i zadziorny. Zawsze walczę do końca.
– Mówił Pan wielokrotnie przy różnych okazjach, że architektura musi być innowacyjna. Zawsze. Jak to rozumieć?
– Muszę to wyjaśnić. Architektura powinna się rozwijać, powinna ciągle iść do przodu tak jak każda z dziedzin. Najlepsi architekci, najbardziej predysponowani do tego zawodu, powinni szukać. Powinni dokładać swoją cegiełkę do rozwoju architektury jako takiej. To nie znaczy, że wszyscy powinni robić rzeczy innowacyjne, bo to by się skończyło tragicznie. Mówię o najbardziej uzdolnionych jednostkach, które ciągną architekturę do przodu. Większość architektów powinna dobrze wykonywać swoją pracę a to jest bardzo ważne i bardzo trudne, żeby robić budynki porządne, funkcjonalne, pasujące do przestrzeni, dopełniające krajobraz. Z tą innowacyjnością jest ryzyko, bo można pobłądzić. Nie każda rzecz się udaje. Gdybyśmy jednak stali w miejscu, to byłby koniec. Rewolucje w architekturze powodują, że jako dziedzina idzie do przodu. Daje lepsze możliwości życia, mieszkania czy lepszego działania.
– Jak pan rozumie innowacyjność architektury w Polsce?
– Sytuacja jest zła, bo innowacyjność przychodzi z zagranicy, a w Polsce się ją tylko powiela. Prawie wszystko się importuje. Panuje okrutny strach przed myśleniem. Zawsze powtarzam, że w momencie pracy twórczej mamy takie same szanse jak koledzy z zagranicy. Siedzimy przy kartce papieru i wymyślamy. Możemy być tak samo innowacyjni jak Holendrzy, Duńczycy, Anglicy czy Francuzi. Chodzi tylko o podejście do zawodu i brak kompleksów. Chodzi o wiarę we własne siły. Patrząc trochę sportowo, bo mam zacięcie sportowe… trzeba się ścigać z całym światem, nawet jak świat o tym nie wie. Musimy podnosić poprzeczkę i robić takie rzeczy, które będą dla nas samych satysfakcją. Trochę w tym wątku: mamy piękne tradycje polskiego budowania, z których można czerpać pełnymi garściami. Są piękne doświadczenia budowlane, architektura regionalna czy materiały. Można to interpretować i tworzyć coś współczesnego. Innowacyjność też na tym polega, że się twórczo czerpie z tego, co jest u nas. Przecież jak jeździmy po świecie, to natychmiast widzimy, że poza tak zwaną architekturą globalną, jest mnóstwo fajnych regionalizmów, z których zdolni architekci korzystają. W Polsce może być tak samo.
– Lubi się Pan odwoływać do domów-kostek z okresu PRL-u, które jeszcze niedawno były symbolem bezpłciowej epoki gomułkowskiej czy gierkowskiej, a Pan je mocno dowartościowuje i twierdzi, że są dla Pana inspiracją przy projektowaniu.
– Byłem krytykowany przez ludzi, którzy mówili: „Robert, o czym ty gadasz, przecież ta kostka to karykatura modernizmu”. Jak patrzę na osiedla kostek, to traktuję je jako zastaną przestrzeń, która jest całkiem fajna i uporządkowana. Jest w tym ład. Krajobraz z kostkami wygląda dobrze. Stąd wiele moich projektów było transformacją kostki polskiej, czyli zaczerpnięciem z tego, co się wydarzyło w latach 60. i 70. Rozwijałem ten model przestrzenny. Kostki bardzo długo przeważały w polskim pejzażu, ale potem nabudowało się mnóstwo domów w tej kolorowo-dachówkowo-udziwnionej estetyce. Gdyby to były skromne domki o ładnych proporcjach, nasza przestrzeń byłaby fajna. Ale źle rozumiany indywidualizm totalnie zepsuł przestrzeń i niestety na trwale.
– Pracując prawie dwie dekady tylko dla prywatnych klientów, zaprojektował Pan wreszcie pierwszy obiekt publiczny: Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie. Muzeum otwarto dokładnie rok temu. Czuje Pan satysfakcję?
– Bardzo trudna budowa! Największym problemem była cała otoczka związana z ustawą o zamówieniach publicznych, która nam wiązała ręce. Jej interpretacja powoduje, że brnęliśmy w absurdalne historie. Każda budowa powinna spokojnie posuwać się do przodu, a nie tkwić w sytuacjach patowych, bo tu jest jakiś przepis, tam jakiś zapis… Najgorsze, że to jest oderwane od zdrowego rozsądku, którego zawsze trzeba szukać. Celem jest zrobienie dobrego budynku, który będzie wszystkim służył i będzie się dobrze starzał, i nie będzie się psuł. Takie są cele, proste jak drut. Ale gdy z drugiej strony są ludzie, którzy w bardzo literalny sposób patrzą na rzeczy i zapominają, po co myśmy się wszyscy zebrali, to koszmar. Skupiane się na dosłownej literze prawa zamiast na działaniach, które są oparte o zdrowy rozsądek. Ten projekt kosztował nas bardzo dużo zdrowia, żeby te rzeczy przewalczyć. To są sprawy niewiarygodne, nie do opowiedzenia. Procedury, pisma, uzasadnienia. Mój architekt prowadzący w połowie budowy powiedział, że rezygnuje, że mogę go zwolnić, bo więcej tam nie wróci. Ja jednak jestem przyzwyczajony do pracy z inwestorami prywatnymi, gdzie zawsze rządzą pieniądze, ale w oparciu o zdrowy rozsądek.
– Znamienne, że mówi Pan o administracji, a nie o architekturze… A co udało się w Przełomach?
– Był świetny projekt i udało się go zbudować. To jest najważniejsze. Udało się zrobić skorupę architektoniczną tak, jak ją wymyśliliśmy. Ona jest hybrydą pomiędzy placem miejskim a zwykłym budynkiem i dlatego daje tyle możliwości mieszkańcom zarówno na dachu jak i pod ziemią. Jest tam dużo życia i nawet przekroczyło to nasze wyobrażenia, bo nie przypuszczałem, że ten plac będzie aż tak wykorzystywany. On pięknie łączy ludzi, a nie dzieli. Druga ważna rzecz to ekspozycja pod ziemią. Jest stonowana i obiektywna w sensie przekazu. Nowością jest to, że do ekspozycji zostali włączeni artyści. Dzięki temu zastąpiono scenografię, która w innych nowych muzeach jest dosłowna i nachalna, sztuką. Sztuka w niedosłowny sposób dopowiada historię. W muzeum historycznym mamy też muzeum sztuki. To zwiększa krąg odbiorców i jest bardzo fajne.
– Dziękuję za rozmowę
Paweł Pięciak
* Robert Konieczny ma 47 lat. Prowadzi w Katowicach pracownię KWK PROMES. Jego biuro błyskawicznie stało się jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na mapie polskiej architektury. Jest też rozpoznawalne w świecie. Rozgłos przyniosły Koniecznemu projekty domów indywidualnych. Każdy z nich jest wydarzeniem, większość została obsypana prestiżowymi nagrodami. Dom z Ziemi Śląskiej został uznany za jedną z 20 ikon architektury polskiej po 1989 roku. Dom Aatrialny otrzymał tytuł House of the Year dla najlepszego domu mieszkalnego na świecie (2006). Architekt aż osiem razy był nominowany do europejskiej nagrody fundacji Miesa van der Rohe: za Dom z Ziemi Śląskiej, Dom Otwarty, Dom Aatrialny, Dom OUTrialny, Dom Bezpieczny, Dom Autorodzinny, Living-Garden House w Izbicy i Living-Garden House w Katowicach. Według projektu KWK PROMES w Szczecinie powstało Centrum Dialogu Przełomy, otwarte w styczniu 2016 r. Przełomy zdążyły już otrzymać prestiżową nagrodę dla najlepszej przestrzeni publicznej w Europie (European Prize for Urban Public Space 2016). Jesienią 2016 r. pracownia wygrała międzynarodowy konkurs architektoniczny na przebudowę galerii Bunkier Sztuki w Krakowie. Robert Konieczny jest absolwentem Wydziału Architektury Politechniki Śląskiej, mieszka w Katowicach.