Aktualności / Arka zacumowana do brzegu
Prezentujemy realizację, która zdobyła główną nagrodę w XX konkursie „Polski Cement w Architekturze”.
Dom na stoku góry w Beskidzie Śląskim architekt Robert Konieczny budował dla siebie. Trochę z doskoku. Przez dobre cztery lata. Metodą prób i błędów. W przerwach między zleceniami na inne ważne domy. Trochę eksperymentował. Trochę ryzykował. Raz działał metodą improwizacji, rysując szkice przy ognisku i sondując robotników, czy wyjdzie dobrze; innym razem korzystał z ulubionych przez siebie technologicznych nowinek. A dążył w gruncie rzeczy do tego samego celu, jak przy wszystkich innych zleceniach. Chciał stworzyć rzecz, która jest pierwsza, jedyna, dotąd niespotykana, innowacyjna, zaskakująca, konsekwentna i jednoznaczna w odbiorze. Coś, co byłoby – jakkolwiek megalomańsko to zabrzmi – „najlepsze na świecie”. I znów się udało. Dom w Brennej w styczniu 2017 otrzymał nagrodę dla najlepszego domu świata brytyjskiego magazynu Wallpaper.
Historia domu w Beskidach ma swoje zwroty akcji. Działka na stromym zboczu Równicy miała być dla Koniecznego miejscem kolejnego eksperymentu, tym razem z domem polskim w wersji górskiej. Idąc za własną zasadą „projektuj bardzo długo, buduj bardzo szybko”, architekt myślał nad koncepcją aż dwa lata. Jednak coś wyraźnie nie szło, bo efekt wydawał się wymuszony. Być może jest prawda w powiedzeniu, że chirurg nie powinien operować najbliższych, a architekt projektować dla siebie. Na papierze powstał więc solidny krążownik. Ciężki dom, piętrowy, z podpiwniczeniem bardzo mocno ingerującym w grunt. Dziwna hybryda. Coś wielokrotnie wyrafinowanego, w nieskończoność poprawianego dla zaspokojenia wymagań rodziny. Po uzyskaniu pozwolenia na budowę któregoś dnia prace ruszyły. Koparka z trudem zaczęła wybierać górski grunt pod fundamenty. I w ten sam dzień architekt (oraz inwestor w jednej osobie) przerwał robotę i z niezrozumiałych powodów poprosił ekipę o kilka dni przerwy. Z punktu widzenia procesu budowlanego, terminów i kosztów – ryzykowne działanie. Konieczny, jak sam wspomina, tego dnia nagle zdał sobie sprawę z dwóch spraw: że projekt domu jest po prostu nieudany i że masywny obiekt z głębokimi fundamentami na ostrym zboczu to niebezpieczeństwo sprowokowania osuwiska. Jednym ruchem zamknął temat – i został z niczym.
Przez kolejne dni (i noce) rodził się pomysł na nowy dom. Kolejny raz architekt musiał odpowiedzieć sobie na elementarne pytanie – w jakim celu kupiłem działkę? Elementarna odpowiedź – tylko dla wspaniałego widoku. Inne sprawy są drugorzędne. Dom ma być dla mnie wyłącznie ramą dla pięknego krajobrazu, a nie popisem nadzwyczaj złożonych umiejętności projektowych. Dlatego powinno powstać coś w rodzaju esencji domu: ściany, okna, dach – i tyle. Podstawowe rzeczy. Jak w góralskiej chałupie albo stodole. Tylko okno musi być ogromne, żeby z satysfakcją kontemplować krajobraz i odpoczywać. Taki skromniejszy dom powinien być parterowy, ale okolica jest dość odludna i rodzina obawia się, że będzie się czuła nieswojo. Trzeba o tym pomyśleć i jakoś zamarkować piętro. Stąd niezwykły pomysł, aby parterowy dom odsunąć od stoku. Co znaczy odsunąć? Tak jak łódź przycumowana do przystani, lekko pchnięta nogą, odbija od pomostu i dotyka go tylko dziobem, tak samo projekt zakłada, że dom nie będzie stał równolegle do zbocza, ale zostanie przesunięty względem niego. Dzięki temu część sypialna parteru znajdzie się kilka metrów nad ziemią. Ten prosty zabieg da domownikom większe poczucie bezpieczeństwa. A wejście do domu, jak na statek, będzie prowadzić po zwodzonym mostku, opuszczanym prawie metr w dół, w tym jedynym łatwiej dostępnym rogu budynku.
Pozostaje temat potencjalnego osuwiska i jak mu zapobiec. Osuwiska łatwiej powstają w miejscach, gdzie człowiek silnie ingeruje w grunt. Ściana czy głębokie fundamenty, które (wydaje się na zdrowy rozum) mają mocno osadzać budowle w ziemi, stają się barierą dla wody, która nie może przemieszczać się swobodnie. Nasiąknięty i spulchniony grunt zaczyna niebezpiecznie pracować i nieszczęście gotowe. Recepta Koniecznego na zagrożenie okazuje się, jak to u niego, doprowadzona do skrajności, ekstremalna. Zapada decyzja, że dom będzie stał na palach, a ściślej rzecz ujmując, na trzech cienkich betonowych ścianach wkopanych w ziemię równolegle do stoku. Budynek w ogóle nie będzie dotykał gruntu swoim obwodem. Stanie się dosłownie mostem, pod którym będzie mogła swobodnie płynąć woda – tak pod ziemią, jak na powierzchni. Ale trzy ściany żyletki, na których spocznie dom, wymagają porządnego usztywnienia. Dlatego, w ostatniej fazie projektowania, powstaje pomysł na dach odwrócony do góry nogami. Pod platformą mieszkalną powstanie drugi dach – „dach” w cudzysłowie. Podcięte z czterech stron płaszczyzny ścian stężą żyletki a z nimi całą konstrukcję. Nie dotkną gruntu, bo między kadłubem a ziemią zostanie zachowana szczelina. To kadłub sprawi, że dom będzie rzeczywiście niedostępny dla intruzów, bo na podciętą ścianę trudno jest się wspiąć czy ustawić na niej drabinę. Jak mówi architekt, oba dachy, ten prawdziwy i ten w przenośni, chronią dom przed wodą: dach na górze przed deszczem, dach na dole przed opadem płynącym po stoku. A woda, pojawiająca się przy okazji projektu w tylu różnych odsłonach, dała początek najczęściej spotykanej nazwie domu – Arka Koniecznego.
Projekt Arki powstał w tydzień. Budowa zajęła ponad cztery lata. W istocie nie różniła się bardzo od tego, w jaki sposób tysiące ludzi stawia własne domy – tak zwaną metodą gospodarską. Korzysta się z tego, co jest pod ręką, buduje się wtedy, kiedy jest czas, i pracuje się z ekipą, która akurat jest dostępna. Efekt nie musi być zły. Architekt jako inwestor jest o tyle w lepszej sytuacji, że z grubsza udaje mu się ogarnąć całość. Z naciskiem na „z grubsza”. Najważniejsze przykazanie, żeby zawsze być obecnym na budowie.
Najpierw wylewano stopy fundamentowe pod żyletki. Wykopano doły pod trzy stopy. Każda żyletka miała stanąć na stopie 6 m na 1,5 m, wysokiej na 0,5 m. Intuicja w ostatniej chwili podpowiedziała ekipie, żeby z dziur w ziemi zrobić rowy wyprowadzające deszczówkę. Istotnie, zaraz po zalaniu betonu przyszła ulewa i woda miała gdzie wypłynąć na zewnątrz. Gdy ściany były gotowe, zasypano je ziemią i zaczęło się szalowanie płyty parteru i kadłuba. Korzystano z płyt szalunkowych z odzysku. Spulchniony i miękki grunt słabo trzymał, więc szalunki bezpośrednio podparte na ziemi musiały być w różnych miejscach ratowane i podbijane za pomocą dość prymitywnych drewnianych konstrukcji. Zwykły beton B35 przyjeżdżał na budowę z lokalnego zakładu. Dom rósł, ale niektóre decyzje, jak te o szczegółowym podziale ścian parteru, zapadały nieraz w ostatniej chwili, dzień przed, wieczorem przy ognisku.
Arka została odlana w betonie, a konstrukcja stała się elewacją. Tu architekt stanął przed problemem. Betonowa fasada, zgodnie ze sztuką budowlaną, powinna powstać jako ściana trójwarstwowa, gdy na odlaną warstwę nośną nakłada się izolację i odlewa drugą, znacznie cieńszą ścianę zewnętrzną. W ten sposób izolacja budynku znajduje się między wewnętrzną (grubszą) a zewnętrzną (cieńszą) warstwą betonu. Budując Arkę Robert Konieczny zaryzykował rozwiązanie prostsze i tańsze, ale trochę ryzykowne. Zrezygnował ze ściany trójwarstwowej, a izolację domu wprowadził bezpośrednio do środka. W konstrukcji mamy więc tylko jedną ścianę betonową – grubości 15 cm, choć architekt przyznaje dziś, że może lepiej byłoby zrobić grubszą, na 25 cm. Posadzka wewnątrz domu została bezpośrednio pokryta pianką poliuretanową zamkniętokomórkową o wysokich parametrach izolacyjnych, na nią położono ogrzewanie podłogowe i posadzkę z masy mineralnej. Z kolei przy ścianach starano się zapewnić naturalną wentylację (pianka była nanoszona na konstrukcję z płyt EPS odsuniętą od betonu o 4 cm). Sufit podwieszony nad częścią mieszkalną również został pokryty szczelną izolacją. Zabezpieczenie domu w ten sposób jest eksperymentem (pojawia się temat niezbędnej wentylacji mechanicznej, wykraplania pary wodnej czy oddychania betonu). Na razie architekt zapewnia, że wszystko działa. Dom był tańszy, a wykonawca nie musiał wylewać drugiej ściany.
Arka wydaje się betonową kapsułą, ale gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że dach nie jest z betonu. To konstrukcja drewniana. Na krokwiach wylądowały szalunkowe sklejki wodoodporne, też z odzysku. Na dachu została położona szczelna membrana TPO, do złudzenia przypominająca beton. Tydzień trwały chirurgiczne przymiarki, żeby membrana, przeznaczona do czysto technologicznego pokrywania nieoglądanych przez nikogo płaskich dachów, dobrze wyglądała na dachu spadzistym i komponowała się z bryłą. Przestrzeń pod dachem jest nieużywana przez domowników. Włożono tam instalacje i wentylację mechaniczną z rekuperacją. Z kolei w odwróconym dachu mamy coś na kształt magazynu czy piwnicy – bezpośrednio na ziemi. Można się tam dostać po otwarciu i spuszczeniu klapy, prawie niewidocznej, bo idealnie zlicowanej z betonem.
Podobno tematem, który przez chwilę spędzał sen z powiek inwestora były… węże i inna żywa drobnica. Pod domem, jak pod okapem, miały znaleźć wręcz idealne schronienie. Temat został rozwiązany przy pomocy siatki, którą osłonięto wolną przestrzeń między betonem a gruntem.
Działka w Brennej sama w sobie wygląda dziwnie. Nie ma tu kwiatów, krzewów, drzewek i tego wszystkiego, czym lubimy się zajmować, gdy wyjeżdżamy do domu za miastem, żeby odciąć się od cywilizacji i zażyć kontaktu z naturą. Zajmowanie się otoczeniem własnego domu jest dobroczynne dla psychiki, relaksujące i przyjemne. Tymczasem Arka wygląda, jakby rzeczywiście – jak ktoś powiedział – spadła z kosmosu jak Ufo i przycupnęła gdzieś na skraju drogi. Może taki sposób relaksu, czyli kontemplowanie krajobrazu przez szybę, odpowiada charakterologicznie domownikom? Architekt mówi o jak najmniejszej ingerencji w przyrodę, ale „jak najmniej” wygląda na pełną izolację, oglądanie świata ze sterylnej kapsuły. Jedna rzecz wzrusza. Koszeniem trawy zajmują się, całkiem bezpłatnie, konie z pobliskich gospodarstw, które pod nieobecność gospodarzy bez przeszkód hasają po całym terenie a pod kadłubem domu lubią urządzać sobie legowiska.
Paweł Pięciak