Aktualności / Architekci Biblioteki Raczyńskich
Rozmowa z Jerzym Szczepanikiem-Dzikowskim i Markiem Moskalem z warszawskiej pracowni JEMS Architekci, projektantami odpowiedzialnymi za rozbudowę Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu. Obiekt i jego autorzy otrzymali główną nagrodę równorzędną w XVIII konkursie „Polski Cement w Architekturze”.
– Co Panowie wiedzieli o bibliotekach i co przeczytali, przygotowując się do pracy nad rozbudową Biblioteki Raczyńskich?
Jerzy Szczepanik-Dzikowski: – Nie ciekawiło mnie specjalnie, co mam przeczytać na temat bibliotek. Znałem szczegóły o charakterze technicznym związane z funkcjonowaniem biblioteki, czyli bibliotekę rozumiałem jako twór technologiczny, jako jakąś maszynę, w którą wprowadza się książki, jakoś się je obrabia i jest oczywiste, że trzeba to zapewnić. Natomiast społeczna funkcja biblioteki w moim przypadku nie wymagała specjalnego studiowania; myślę, że ona jest wdrukowana w świadomość człowieka; kogoś, kto żyje w czasach, w których dyskutuje się problem otwartości dostępu do nauki czy otwartości wyższych uczelni; kogoś, kto zetknął się z wielokierunkowością studiowania. Innymi słowy było dla mnie jasne, że biblioteka musi pełnić społeczną funkcję.
– W jaki sposób może to osiągnąć?
JSD: – Najpierw uwaga natury ogólnej. Sytuacja jest taka, że wiele instytucji, jak szkoły, uczelnie, tak samo biblioteki, nie służą już ludziom, którzy chcą do nich przyjść, żeby posiąść wiedzę. Nie. One stoją w obliczu innego zadania, czyli jak zachęcić ludzi, żeby do tych instytucji przychodzili. Jest to dość obrzydliwe zjawisko, bo lepiej by było nie uganiać się za tymi, którzy chcą kultury wysokiej dotykać. Lepiej by było, gdyby sami chcieli.
Marek Moskal: – Próbowaliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy będzie to biblioteka zamknięta, dośrodkowa; taka, która przede wszystkim gromadzi i przechowuje, czy taka, która zaprasza i udostępnia. To jest odwieczny konflikt, czy biblioteka ma chronić książki, a nawet niektóre ukrywać przed niepowołanymi ludźmi, czy powinna raczej te książki rozpropagowywać. W czasach starożytnych biblioteki były miejscem gromadzenia zwojów albo woluminów. W okresie benedyktyńskim, kiedy książki były bezcenne, biblioteki stawały się skarbcem, ale pełniły również funkcję tranzytową, czyli książka była tam przepisywana i oryginał lub kopia wracały na swoje miejsce. Dzisiaj, gdy podstawowym zadaniem bibliotek jest wytworzenie przyjaznej przestrzeni dla ludzi, podmiotem stali się czytelnicy. Wydawało mi się jednak, że jeżeli biblioteka jest skarbnicą wiedzy, powinna stać się miejscem łatwo dostępnym, skąd łatwo czerpać tę wiedzę; do którego chętnie ludzie przychodzą, a książki powinny z niej jakoś niepostrzeżenie „wypływać” na zewnątrz. Miałem przed oczami ideę biblioteki opisaną przez Umberta Eco, która jest biblioteką społeczną, otwartą, gdzie każdy może przyjść i łatwo się odnaleźć, a samo przebywanie w bibliotece sprawia wrażenie przygody.
JSD: – W takim razie ja byłem – intelektualnie – zafascynowany biblioteką według Borgesa, która jest przeciwieństwem biblioteki Eco. Ją miałem przed oczami.
– Czym jest biblioteka według Jorge Louisa Borgesa?
JSD: – Biblioteka Borgesa to nie jest w gruncie rzeczy biblioteka, tylko wszechświat. Opis nieskończoności. On pisze, że – cytuję z pamięci – dowolna kompilacja znaków w dowolnym piekielnym języku, którego wprawdzie nie znamy, ale mógłby teoretycznie zaistnieć i pewnie w nieskończonym świecie istnieje, ma jakieś piekielne znaczenie. Te wszystkie jego książki różnią się od siebie czasem jedną literą, czasem dwiema, czasem kształtem czcionki. I jest ich nieskończenie wiele, w związku z czym książki piętrzą się w tej gigantycznej bibliotece, która jest zbudowana z modułów, ma nieskończoną ilość komórek i pięter, które rozszerzają się we wszystkich kierunkach… To nie jest opis biblioteki. Biblioteka jest pretekstem, to jest najzwyczajniejszy opis multiświata, w którym istnieją wszystkie możliwe wszechświaty, choćby różniące się od siebie jednym „piekielnym” szczegółem, tak jak dzisiaj ujmują to niektórzy fizycy. Opis świata, który się na poważnie pojawia w fizycznych teoriach. A obraz, który Borges zbudował, te niekończące się rzędy książek, wąskie korytarze, niezliczone piętra, galerie, na których stoją książki, do których nie jest łatwo się dostać. To jest labirynt. Zupełnie czym innym jest społeczna biblioteka Eco.
– Mamy więc dwa modele biblioteki – w gruncie rzeczy wcale nie tak abstrakcyjne, jak można by myśleć – Borgesa model elitarny, wsobny, dla wtajemniczonych i model Eco, otwarty, demokratyczny, społeczny. Jest sprzeczność, z której trzeba wybrnąć. Jak Panowie wybrnęli?
JSD: – Jest też jeden element wspólny. Mianowicie Eco pisze w rozprawce „O bibliotece”, że fascynuje go następująca rzecz. Otóż on idzie do biblioteki po coś konkretnego, żeby znaleźć książkę albo informację, ale gdy sięga na półkę, otwiera coś, co każe mu podejść do innej półki, znaleźć tam coś innego, nieoczekiwanie podejść gdzie indziej, znów szukać, wyciągnąć książkę z kolejnej półki i tak dalej. I to jest dla niego bardzo ważne. Młodzi ludzie by powiedzieli, że to jest jak surfowanie w Internecie. Dla Eco biblioteka też jest w pewnym sensie labiryntem, ale takim, gdzie odkrywa się niespodzianki. Idea labiryntu trochę zahacza o Borgesa, ale jest różnica między tymi dwoma podejściami. Według Eco biblioteka ma być społeczna, czyli człowiek jest w jej centrum i jemu ma służyć książka. Według Borgesa w centrum jest książka i ona istnieje całkiem niezależnie od tego, czy w ogóle istnieją jacyś ludzie i czy kiedykolwiek zechcą czytać jakieś książki.
– Który model Panowie wybrali?
JSD: – Nie jest tak, że mamy do czynienia z koniecznością wyboru. W ramach, które może zakreślić projekt architektoniczny, muszą pomieścić się i ludzie, i książki. Nie ma w tym względzie dychotomii. Istotą biblioteki jest przecież to, że te dwa „byty” nie wykluczają się, ale wzajemnie warunkują. Jeśli rozpatrujemy tu dwa jakby skrajne podejścia, to tylko w tym sensie, żeby powiedzieć, że żadne z nich w czystej postaci nie ma racji bytu. Innymi słowy, nasza biblioteka jest i tym, i tym.
– Biblioteka jest instytucją publiczną i w dzisiejszych czasach – czy nam się podoba czy nie – powinna umiejętnie zapraszać czytelnika, widza, użytkownika. Dotyczy to wszystkich instytucji kultury. Architektura może temu sprzyjać. Czy do nowego budynku Biblioteki Raczyńskich udało się już przyciągnąć czytelników?
MM: – Projektując gmach nowej biblioteki, zastanawialiśmy się, czy w czytelniach, które mogą pomieścić prawie trzystu czytelników, uda się kiedykolwiek zgromadzić tylu amatorów książek. Przecież nigdy w życiu nie widziałem tylu ludzi w bibliotece. Ale już rok po otwarciu zdarzały się dni, kiedy brakowało miejsc we wszystkich czytelniach. Zresztą nie tylko tam. Biblioteka stała się prawdziwym miejscem spotkań. Taka sytuacja cieszy, jednak trzeba zadać pytanie, czy biblioteka powinna być wielofunkcyjną, „atrakcyjną” instytucją, w której znajdą miejsce też inne aktywności z zakresu kultury, a nawet niektóre komercyjne, które pozwalają znaleźć środki finansowe na jej funkcjonowanie. Projektując budynek, zależało nam, aby przestrzeń była jednoznacznie kojarzona z funkcją biblioteki, a nie z innymi obiektami użyteczności publicznej.
JSD: – W rozmowach z dyrektorem Spaleniakiem zastanawiałem się, czy nie powinno być tak, że czytelnik może sobie siedzieć swobodnie z kawą, na fotelu, z książką, może z lampką koniaku, który bardzo lubię (śmiech)… Na poważnie: rzeczywiście jest tendencja, że budynki stają się częściowo kawiarnią, częściowo salą wystawową, gdzie organizuje się odczyty i – przepraszam za słowo – eventy, ale przez nadmiar coś się jednak traci. Moim ideałem jednak nie jest wyższa uczelnia, która tylko umizguje się do młodzieży, organizując różne atrakcje. Znalazłem w Internecie zdjęcie z amerykańskiej biblioteki, gdzie młodzi ludzie siedzą z nogami i coca-colą na stole, ale nie widziałem ani jednej książki. Towarzyszył temu komentarz, że młodzież spotyka się i dyskutuje, ale przypuszczam, że na koniec dnia połowa z nich nie miała książki w ręce. Razi mnie to. Dlatego tak cieszyłem się, gdy dyrektor powiedział, że trzysta miejsc w czytelni jest zajętych – z książką. I to w sytuacji, gdy brak koniaku, o książkę jest łatwo, a w Internecie można tyle znaleźć.
– Wiąże się z tym napięcie, które nęka architekturę. Demokratyzacja i równość absolutnie wszystkiego powoduje, że w przestrzeni publicznej coraz mniej chętnie widzi się reprezentacyjne budynki publiczne, które by podkreślały swoją rangę. Architekci uciekają od hierarchii i patosu, który jednak jest niezbędny. Biblioteka Raczyńskich to ważny budynek w mieście. Czy projektowaliście tak, aby było to widać?
MM: – Nie musieliśmy rozstrzygać tego dylematu, ponieważ absolutnie najważniejszą sprawą w naszej pracy było to, że biblioteka istniała, to znaczy główny budynek Biblioteki Raczyńskich jest właśnie wspaniałym, reprezentacyjnym XIX-wiecznym budynkiem publicznym stojącym frontem do placu Wolności w Poznaniu. My, do tego starego budynku, który jest jednym z symboli Poznania, a poza tym jest zwyczajnie przepięknym zabytkowym obiektem i dominantą na placu, mieliśmy dobudować kilka razy większą kubaturę. Punkt wyjścia był taki, że mając pełną świadomość rangi, patosu – złe słowo, architektonicznego znaczenia tego gmachu po prostu, nie próbowaliśmy go przeskoczyć. On zobowiązywał. To co miało powstać, powinno być tłem. Chcieliśmy, żeby ten nowy budynek był wolno stojący. Ważny budynek publiczny powinien być wolno stojący. Zabytkowy gmach jest taki. Jest symbolem, widać, że to gmach publiczny.
JSD: – Chcieliśmy zachować hierarchię budynków. Niezależnie od tego, że kubatura nowego jest kilka razy większa. Zabawny wątek pojawił się w związku z tym, że w warunkach konkursu było powiedziane, że nowy gmach ma stanowić pierzeję ulicy Marcinkowskiego „od brzegu do brzegu”, czyli ma być przylepiony do dalszej zabudowy. Myśleliśmy: Jak to? Przecież gmach publiczny to gmach wyodrębniony, wolno stojący. Jeżeli kiedyś gmachy publiczne wrastały w tkankę miejską, to z przymusu albo z powodu adaptacji, albo czasem były wchłaniane, obudowywane na skutek braku miejsca, tak jak ma to miejsce w przypadku wielu kościołów Rzymu czy Wenecji. A jednak gmach publiczny powinien być wolno stojący. Niechętnie rysowaliśmy tę wymaganą przez plan dodatkową kubaturę komercyjną, która miała „skleić” biblioteką z zabudową pierzei ulicznej. Na razie biblioteka jest wolno stojąca, a czy będzie kiedyś dobudowana kolejna kubatura w pierzei, nie wiemy. Oby nie. Sprawa jest w zawieszeniu.
– Panowie opanowali tajemnicę czegoś, co można nazwać „kulturą projektowania w mieście”. Nie miałbym nic przeciwko, żeby połowa Polski była zbudowana tak, jak to robi JEMS. Ze starego budynku wyprowadziliście wszystkie decyzje dotyczące nowego i wkomponowaliście nowy budynek w tkankę miasta. Jak wiemy, jest to rzadkość. Jakie jest wasze architektoniczne credo?
JSD: – Dzięki za dobre słowo. Wspomniał pan o potrzebie hierarchii. Dla mnie jest oczywiste, że świat nie jest jednowymiarowy. Cała przyroda jest zorganizowana w systemie hierarchicznym. Drugą cechą rzeczywistości – dowolnej przyrodniczej – jest przekształcanie i narastanie, a nie budowanie nowego. My wszyscy jesteśmy gdzieś pod czaszką nastawieni na kontynuację; na to, że świat się modyfikuje, a nie zmienia, przy czym zmianę rozumiem jako coś rewolucyjnego. Krótko mówiąc sam pomysł, że istnieje stary budynek i nadal ma być Biblioteką Raczyńskich w Poznaniu, pchał nas w określonym kierunku: jak znaleźć bezpośrednie odwzorowanie tego, że budynek pierwszy „formuje” budynek drugi. Jeżeli budynek pierwszy „ma formować” budynek drugi, musimy dokładnie wiedzieć, czym jest budynek pierwszy. Od najbardziej ogólnych spraw po szczegółowe. Ten obraz całości ma się zawsze w głowie, rozwiązując całą masę problemów trywialnych, że gdzieś będą magazyny, a gdzie indziej będą jeździć windy. Ale istotą sprawy jest to, że istnieje ciągłość i hierarchia. Nasz w JEMS-ie stosunek do zawodu jest taki, żeby nie próbować odcisnąć na świecie zewnętrznym naszych chorych ambicji, a ściślej mówiąc, aby ich nie mieć. Nie musimy postępować nieelegancko. Nie musimy krzyczeć. Jeżeli zrobimy coś dobrze, i tak będzie to zauważalne.
– Panów pracownia aż sześć razy w różnych latach zdobywała nagrody i wyróżnienia w konkursie „Polski Cement w Architekturze”. Jak udaje się Wam utrzymać poziom w pracy z betonem?
JSD: – Nie nam, tylko wykonawcom, i nie zawsze się udaje. Na przykład w małym budyneczku palmiarni, gdzie betony miały być widoczne, przy całej naszej tolerancji dla różnych surowości i dla pewnego budowlanego niechlujstwa, to co zrobił wykonawca, było nie do zaakceptowania. Dlatego pojawiła się tam betonowa cegła, za którą kryją się dowody wykonawczej katastrofy. Z drugiej strony oceniam dość wysoko kulturę budowlaną w Polsce. Fińscy architekci, którzy byli u nas i oglądali niektóre nasze realizacje, twierdzili – o dziwo – że to jest jakość wykonawcza nieosiągalna u nich, szczególnie w odniesieniu do mieszkaniówki. Nie jest źle z budowaniem w Polsce.
MM: – Podczas realizacji biblioteki nie wszystko przebiegało pomyślnie. Ta inwestycja musiała podlegać ustawie o zamówieniach publicznych, która każe wybrać najtańszą ofertę spośród złożonych. Najtańsza była chyba 40 procent niższa od szacowanych przez nas kosztów budowy. Jakby tego było mało, wybrany wykonawca przez ostatnie półtora roku był notorycznie zagrożony bankructwem. Budowa przez pół roku stała, cudem została wyprowadzona na prostą, dzięki zaangażowaniu i dobrej woli wielu ludzi, którzy z nami współpracowali, inżyniera kontraktu, dyrektora biblioteki, branżystów etc. Ale pewne rzeczy i tak musiały być robione na skróty, niektóre elementy są trochę niefortunne, niechlujne. Nie udało się wszystkiego wyegzekwować, ale udało się wyjść na prostą.
JSD: – Przy ogólnej nieefektywności i nieracjonalności systemu, jaki w sferze inwestycji publicznych panuje w Polsce, co zawdzięczamy licznym idiotycznym przepisom ustawy o zamówieniach publicznych; przy ciągłym balansowaniu między literą prawa, której się ślepo przestrzega nawet gdy nie ma to sensu, a duchem prawa, za którym powinno się pójść, ale można być pociągniętym do odpowiedzialności… tak naprawdę tylko od współpracy między ludźmi i od dobrej woli zależy sukces budowy. Kryterium najniższej ceny nie jest jedynym absurdem ustawy. Jest ona przesiąknięta duchem kontroli, rezygnując z racjonalności i jakości. Ustawa traktuje projekt jako rzecz ostatecznie skończoną. W trakcie budowy nie dopuszcza zmian i korekt, nawet tych, które mogą być korzystne dla inwestycji i budżetu. Traktuje architekta i każdego innego projektanta jako kogoś, kto powinien wszystko przewidzieć. Miła byłaby ta boska omnipotencja, gdyby nie utrudniała zamiany czarnego na białe (dosłownie, nie w przenośni) bez podejrzenia o korupcję. Można rozwijać dalej i dalej… Tak więc dobra wola jest konieczna, bo wszyscy w tej fatalnej rzeczywistości ryzykujemy, robiąc coś wbrew systemowi; wbrew temu głupiemu systemowi, który utrudnia pracę zamiast ułatwiać. Często jest tak, że zgodnie z literą prawa po prostu nic się nie da dobrze zrobić. Niektórym to ciągle jeszcze przeszkadza i w tym cała nadzieja.
– W bibliotece użyliście betonu nie tylko w konstrukcji, co oczywiste, ale cała fasada została opracowana w tym materiale, przy czym faktury elewacji są bardzo różnorodne. Trudno domyślić się, że to cały czas ten sam rodzaj betonu.
MM: – W naszym kraju zazwyczaj konstrukcję betonową zawija się w izolację termiczną, a na nią nakleja ozdobną warstwę wykończenia – tynk, czasem płyty kamienne lub betonowe, kafelki. Sorry, taki mamy klimat. Nam się marzyło, że my ten dom dosłownie wymurujemy, aby ściany, mimo że warstwowe, miały swoją miąższość, a warstwa zewnętrzna nie była tylko cienką powłokę dekoracyjną. Cegły betonowe, specjalnie wyprodukowane dla tej inwestycji, wymurowano tak, jak kiedyś się robiło mur z łupków – kolejne warstwy ułożone na sobie, prawie bez zaprawy, spoiny i widocznych dylatacji. Długo szukaliśmy materiału, aby uzyskać oczekiwany kolor, fakturę i rysunek. Ostatecznie najbardziej spodobała nam się faktura cegieł powstała w wyniku cięcia na pół świeżego betonowego prefabrykatu. Ściana układana z takich cegieł otrzymywała naturalny i żywy rysunek. Uboczne skutki eksperymentów z betonem ujawniły się po pierwszych deszczach, w pewnych miejscach pojawiły się rdzawe plamy. Tlenki żelaza zawarte w niektórych otoczakach, po ich przecięciu zostały przez deszcz wypłukane. Nie było ich wiele, zgodnie z normami ilość „wadliwych” kamyków nie powinna być większa niż 1 procent, wystarczyło te otoczaki wydłubać, załatać otwory, a plamy umyć. Uznaliśmy, że ten 1 procent niespodzianki to cena za technologię, którą sobie wymyśliliśmy.
JSD: – Beton pokazuje budowanie takim, jakie jest. Ta surowość betonu może stanowić na przykład tło dla innych rzeczy i tu jest miejsce nawet dla tanich chwytów architektonicznych, takich małych architektonicznych „filozofijek”. Jeżeli w trochę niechlujnie wymurowaną betonową ścianę wstawi się piękne drewniane drzwi, one się stają dwakroć bardziej eleganckie niż gdyby się wstawiło te drzwi w ścianę z alabastru. Bardzo prosty chwyt, ale takie rzeczy też się robi. My w bibliotece chcieliśmy, żeby ściana elewacyjna nie była wypieszczona, całkiem gładka. Instruowaliśmy ludzi, którzy układali cegły, żeby nie układali ich bardzo równo; żeby lekko się uchylały, wychodziły za lico; żeby mur był żywy, ciekawy.
– Wydaje się, że jedną z tajemnic sukcesu w architekturze jest dobra współpraca z firmami branżowymi, konstruktorami, wykonawcami, instalatorami itd. Bez tych ludzi, o których się rzadko wspomina, pewnie nie ma architektury.
JSD: – Bez zrozumienia między ludźmi niewiele da się zrobić. Czasem dobro projektu wymaga radykalnych zmian, które przychodzą za późno. Przy projekcie biblioteki nasi projektanci branżowi, już po wykonaniu lwiej części pracy, zostali postawieni w sytuacji, w której cała konstrukcja budynku musiała się zmienić. „Widzimisię” architektów sprowadzało problem do usunięcia słupów podpierających trzykondygnacyjny blok magazynów zwartych, znajdujący się nad czytelniami. Bagatela, ok. 25 na 35 metrów bez podpory. Współpracujący z nami znakomity konstruktor Piotr Pachowski jest, moim zdaniem, także architektem. Rozumiał nas, gdy mówiliśmy, że z powodów architektonicznych, a nie żadnych innych, chcemy to zmienić. Nie tylko rozumiał, ale umiał sobie wyobrazić, że tak będzie lepiej. Równolegle z konstruktorami nasi koledzy z firmy Pol-Con, projektujący instalacje, musieli dokonać dramatycznych zmian, wyrzucając spod sufitu czytelni wszystkie rury, druty i lampy. Bez dobrej atmosfery to by się nie udało, bo klient płaci raz. Sytuacja, gdy konstruktor lub instalator rozumie architekta, to nie jest codzienność. Biura branżowe zwykle myślą w kategoriach osobogodzin. Kiedyś, przy okazji innej budowy, omawialiśmy, w tej sali, zmianę projektową, która branżowcom nie leżała, bo wymagała dodatkowej pracy. Dyskusja była długa i z ich strony padło zdanie skierowane do nas: „Panowie, w tym wszystkim zachowujecie się tak, jakby projektowanie sprawiało wam przyjemność!”.
– Dziękuję za rozmowę
Paweł Pięciak