Aktualności / Architekci Bramy Poznania
Rozmowa z Arkadiuszem Emerlą i Maciejem Wojdą z krakowskiej pracowni Ad Artis, którzy w grudniu 2014 otrzymali równorzędną nagrodę główną XVIII edycji konkursu Polski Cement w Architekturze. Nagrodzona realizacja to Brama Poznania – Interaktywne Centrum Historii Ostrowa Tumskiego (ICHOT).
– Doświadczenie kształtuje człowieka, stąd pytanie: gdzie się Panowie kształcili i co na Was wpłynęło w szczególny sposób?
Maciej Wojda: – Długo nie miałem w sobie pasji architektonicznej. Nie ukrywam, że na architekturę trafiłem przypadkowo, ale skończyłem klasycznie, bez sensacji, w terminie. Największy wpływ miała na mnie praca w biurze Kazimierza Łataka i Piotra Lewickiego. Wszyscy wiemy, że są to architekci, którzy kładą ogromny nacisk na jakość architektury. Pracując tam, sporo się nauczyłem, oni wywarli na mnie duże piętno. Gdy nasze drogi się rozeszły, trudno mówić o mistrzach, od tej pory szukam własnej architektury.
Arkadiusz Emerla: – W moim przypadku, gdy nauczycielka spytała, a byłem w siódmej klasie, kim chcę zostać, powiedziałem bez wahania, że architektem, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy. Po maturze zgłosiłem się na politechnikę, gdzie w rektoracie od pani przyjmującej podania usłyszałem pytanie, czy chodziłem na lekcje rysunku. Nie chodziłem. Stwierdziła: niech pan nie składa dokumentów, bo jest pan bez szans. To był moment, gdy popełniłem błąd i zaufałem pani z sekretariatu. Złożyłem papiery na budownictwo. Sądziłem, że między architekturą i budownictwem nie ma dużej różnicy. Szybko się zorientowałem, że różnica jest ogromna i boleśnie to odczułem.
– W jaki sposób?
AE: – Różnica między architekturą a budownictwem sprowadza się jednym słowem do matematyki. Inżynierowie w budownictwie lądowym są z mojego punktu widzenia – to brzydko zabrzmi – biologicznymi komputerami. Przyswajają wiedzę, przetwarzają. Nie nadążałem za nimi, za sposobem przetwarzania informacji. W końcu dostałem się na architekturę. Co do mistrzów, to trudno mi wskazać nawet jedną osobę, która odcisnęła na mnie bardzo silne piętno. Raczej jest to ostrzał z wielu stron. Uczyć się można od każdego, niekoniecznie od architekta. Może jest specyfiką politechniki, że za naszych czasów zanikła już zupełnie tradycja mistrz-czeladnik. Była szansa, żeby kontynuować studia pod kierunkiem jednego profesora, ale nie w tym stopniu, żeby mówić o zasadzie mistrz-uczeń. Na zachodnich uczelniach są przykłady, że ten system funkcjonuje, ale u nas – brutalnie mówiąc – nie ten poziom uczelni i nie ten poziom mistrzów i uczniów, ale może to tylko mój polski kompleks.
MW: – Prawdziwą architekturę można poczuć, gdy człowiek sam musi się zmierzyć z problemem, nie na papierze, nie na zajęciach teoretycznych, ani wtedy, gdy oddaje projekt semestralny na zaliczenie, tylko w czasie poważnego projektowania. Poczucie odpowiedzialności za to, co się wymyśla, co się pozostawia po sobie, jest dużo bardziej motywujące do działania. Dlatego zachęcałbym wszystkich studentów do jak najszybszej praktyki.
– Jakie były momenty przełomowe – kamienie milowe – dla pracowni Ad Artis? Co pchało was na nowe tory?
MW: – Może o genezie: biuro zakładaliśmy z kolegą Piotrem Jagiełłowiczem, który nie jest architektem, skończył formy przemysłowe na Akademii Sztuk Pięknych. Mieliśmy na początku bardzo idealistyczne podejście, rozumieliśmy architekturę jako projektowanie od urbanistyki aż po klamkę. Idea była taka, że projektujemy całość, od zagospodarowania przestrzeni, przez klamkę, kończąc na filiżance. Chcieliśmy, żeby to wszystko było jednością. Rzeczywistość zweryfikowała nasze podejście, dlatego że praktycznie nie da się znaleźć klienta, który by cenił takie podejście. To rozczarowanie było naszym pierwszym kamieniem milowym (śmiech). Jest coraz mniej okazji, gdzie można pogodzić design z architekturą, więc rozstaliśmy się, kolega poszedł w stronę designu, a my w stronę architektury. Chcieliśmy dużo więcej.
– Dotyka Pan przykrej rzeczy, problemu cywilizacyjnego, jakim jest zanik indywidualizmu w projektowaniu. Nawet w realizacjach bardzo prestiżowych stosuje się coraz częściej te same rozwiązania i detale, co w zwykłych biurowcach albo halach czy marketach.
MW: – Wszystko polega na korzystaniu z systemowych rozwiązań, producenci sami podsuwają rozwiązania, jesteśmy zasypywani katalogami, propozycjami, a w Internecie w trzy minuty można znaleźć wszystko. Nawet nie chodzi o to, że szuka się pomysłów na detale, ale nawet na samą architekturę. Najłatwiej jest, projektując określonej kategorii budynek, wejść w Google i znaleźć tysiąc realizacji, a potem wybrać sobie, co pasuje. Tak działa wielu projektantów. My staramy się podchodzić do każdego z projektów nieszablonowo. Z pewnością nie jest to łatwiejsza droga. Czasem nawet niemożliwa. W typowej taniej mieszkaniówce, przykładowo, możliwości twórcze są ograniczone do minimum i w bardzo wąskim zakresie. Dlatego nawet bardzo drobne rzeczy, jakie udaje się przeforsować, nas cieszą.
– Kolejny kamień milowy?
AE: – Pierwsza publiczna inwestycja, czyli ICHOT. Wtedy zderzyliśmy się z zamówieniem publicznym, a niektórzy nas przed tym przestrzegali. Kolega, który zaprojektował konkursowy budynek w Krakowie, musiał przed sądem domagać się nadzoru autorskiego nad realizacją swojego dzieła, i to od miasta, które było inwestorem. Taki jest sposób podejścia inwestora publicznego i generalnego wykonawcy, którzy uważają, że po pierwszej fazie architekt jest im niepotrzebny, że przeszkadza. Nastawiliśmy się na to, że nie będziemy mile widziani. Okazało się, że trafił nam się w realiach polskich prawdziwy rodzynek. Inwestora reprezentował jeden człowiek, a nie masa różnych urzędników, którym z zasady w ogóle nie zależy na jakości projektu i realizacji. Urzędnicy dbają o to, żeby ilość dokumentów się zgadzała. Tu konkurs był organizowany przez jednego kompetentnego człowieka, ówczesnego dyrektora poznańskiego TRAKTU, Lecha Łangowskiego. On wpadł na pomysł ICHOT-u,
znalazł pieniądze, zorganizował międzynarodowy konkurs, udało mu się zmobilizować radnych, żeby jednomyślnie zagłosowali za. Podobno było tak pierwszy raz w historii Poznania. Ta część pracy do zamknięcia projektu wykonawczego była pasmem sukcesów i wszystko szło planowo.
– Patrząc z perspektywy zamkniętej, oddanej budowy: co według Panów udało się najlepiej?
AE: – Gdy porównać projekt konkursowy z realizacją, to nie różnią się, czyli w ogólnym zarysie udało się wcielić projekt w życie. A to rzadko ma miejsce. Pierwotna myśl przetrwała bez względu na nerwy i kłopoty, i cieszy oko.
MW: – Sukcesem jest właśnie sam beton. Ta budowa trwała wiele miesięcy, wykonywano ściany referencyjne w oparciu o naszą specyfikację z przetargu, te ściany ciągle nie odpowiadały temu, co napisaliśmy i co chcieliśmy osiągnąć. Od specjalistów słyszeliśmy, że więcej zrobić się nie da, ale cisnęliśmy, i okazało się miesiąc po miesiącu, że każda kolejna próba jest lepsza. Kiedy efekt nas zadowolił, generalny wykonawca upadł. Powstał kłopot, kto ma dokończyć budowę. To, co udało się osiągnąć nowemu wykonawcy, uważam, biorąc pod uwagę skalę problemów, za nasz największy sukces.
AE: – Są też sukcesy innego rodzaju: będąc pierwszy raz w Poznaniu, zobaczyliśmy, że dzielnica Śródka wyglądała jak pole bitwy. Weszliśmy w wielkie bajoro, gdzie dziś stoi ICHOT, błoto po kolana, zero ludzi, zapomniana dzielnica. Funkcjonował tylko ośrodek sportowy, świeżo zrealizowany, natomiast budynki mieszkalne, bliższe otoczenie, nabrzeże Cybiny – to coś, czego nikt by nie chciał pokazywać. Ostatnie 50 lat na pewno się do tego przyczyniło. Dzisiaj, jak się pójdzie na Śródkę, to można powiedzieć, że cała dzielnica przeistacza się i ten proces cały czas trwa, zmierzając w kierunku szeroko rozumianej kultury. Podczas budowy ICHOT-u, gdy obróciłem głowę, to trochę serce bolało, gdy widziało się to „zaplecze”. Te rzeczy zostały naprawione, trwa wiele remontów, powstają oddolne inicjatywy. Jakość otoczenia niesamowicie się poprawiła.
– Widziałem, idąc przez tę niewielką dzielnicę do Bramy Poznania, ile rzeczy wokół jest w remoncie albo rozbudowie, albo przebudowie i to jest prawdziwy niematerialny cud architektury. Jedne budynki działają tak, że otoczenie podnosi się i dużo dobrego się dzieje; niestety, jest mnóstwo takich, które ciągną okolicę w dół i nic nie wnoszą do życia miasta.
AE: – Mówiono nam, że ludzie podchodzący do budynku – bo ruch jest skanalizowany w tak zwanym zygzaku, gdzie wchodzi się centralnie na oś widokową katedry poznańskiej – żegnali się znakiem krzyża. Były takie wypadki. Szczelina przecinająca budynek i szkło dają złudzenie, że katedra jest większa i że stoi bliżej niż w rzeczywistości. To też jest niematerialny aspekt działania architektury, aspekt swego rodzaju duchowości.
– A co się nie udało w tej realizacji? Porażka to samo życie.
AE: – Z zasady wszystko można zrobić lepiej. Jak wcześniej mówił Maciek, z miesiąca na miesiąc jakość betonu była coraz lepsza, więc to była kwestia ilości prób. Gdybyśmy mieli jeszcze kilka miesięcy, to osiągnęlibyśmy „światowy rekord w jakości betonu”, ale tego czasu nie było.
MW: – Przed finałem pojechaliśmy z inwestorem i generalnym wykonawcą do Niemiec, żeby w Berlinie zobaczyć różne spektakularne obiekty pod kątem betonu. Widzieliśmy na placu budowy, jak Niemcy pracują. W pewnym sensie było dla mnie zaskoczeniem, że budując w Poznaniu, przeskoczyliśmy poziom, który widziałem w berlińskich referencyjnych obiektach.
AE: – Budowa przeciągnęła się o dwa lata. To spowodowało, że nowy generalny wykonawca, żeby dotrzymać umowy, na finale bardzo podkręcił tempo robót i na prace wykończeniowe było bardzo mało czasu. Tempo miało negatywny wpływ na jakość niektórych detali, ale chyba tylko my to zauważamy.
– W Bramie Poznania jest przyjemna równowaga między aspektem inżynierskim a czysto architektonicznym budownictwa. To powinno być regułą w Polsce we wszystkich inwestycjach, również tych czysto inżynierskich, infrastrukturalnych, gdzie niestety architektury, czyli myśli, prawie nigdy nie ma.
AE: – Gdy w zeszłym roku opublikowaliście w waszym piśmie pierwszy materiał o ICHOT, skontaktował się z nami profesor z Wrocławia, który zajmuje się konstrukcjami mostowymi. Zaproponował nam udział w konferencji na temat mostów; mówił, że chętnie by wysłuchał naszej opinii jako architektów i że zdaje sobie sprawę, że mostom często brakuje wyrazu architektonicznego. Czyli zdawał sobie sprawę z problemu. Ja tych zagadnień nie ograniczałbym do dróg, mostów i infrastruktury, bo brak zrozumienia dla roli architektury i brak zrozumienia dla jakości w architekturze jest powszechny. Nie wiem, czy dlatego, że Polska nie jest krajem bogatym, czy dlatego, że praktycznie sto na sto przetargów jest organizowanych na najniższą cenę. Za cenę dumpingową albo wielokrotnie dumpingową nie może powstać nic dobrego.
– Jaka jest Panów hierarchia wartości w architekturze, innymi słowy – co jest ważne?
MW: – Powinniśmy pamiętać o jednej rzeczy, o której się zapomina. Architektura to nie tylko bryła, ale rodzaj opowieści, przeżywania, odczuwania budynku. Formy bywają mniej lub bardziej efektowne, ale dla mnie ważne jest, aby architektura niosła za sobą przekaz zmysłowy, trochę podobny do scenariusza filmowego. Powinniśmy projektować przeżywanie budynku, w pewnym sensie pokierować widzem, jak w scenopisie, klatka po klatce. Rzadko widzę takie podejście. Myśli się o formie jako całości, która ma zwalić z nóg, a nie o odbiorcy, który tę architekturę chciałby przeżyć zmysłowo, jak historię. Trzeba go poprowadzić przez budynek, a opowieść powinna mieć swój początek, środek i zwieńczenie, żeby to była kompletna historia.
AE: – Człowiek buduje swoje wyobrażenie na temat otoczenia w oparciu o to, z czym sam ma kontakt. W krajach zachodnich widzimy, że jest czysto, pachnąco, zielono, trawa jest przystrzyżona. W Krakowie na Starym Mieście po zimie człowiek idzie przez dywan psich kup, widzi połamane chodniki. W takim krajobrazie się wychowujemy. Uporządkowanie tych spraw nie wymaga dużych pieniędzy. Przecież często jest tak, że nasze pomysły, jako architektów, w ogóle nie sprowadzają się do pieniędzy, bo dobre rozwiązania nie są droższe od złych, ale przeforsowanie ich u inwestora jest trudne lub niemożliwe. Nasze propozycje nic by nie zmieniły w finansach, a wizualnie, funkcjonalnie, organoleptycznie różnica na korzyść byłaby ogromna. Nie ma zapotrzebowania na tę lepszą architekturę. Zmiana myślenia jest największym problemem, a nie brak pieniędzy. Kupujący nie oczekują od deweloperów ładnych funkcjonalnych mieszkań, tylko tanich. Deweloperzy nie muszą się starać i koło sie zamyka. W szufladach mamy kilogramy papieru z rysunkami niezrealizowanych detali.
– W jakiej sytuacji jest teraz w Polsce pracownia taka jak wasza, jeszcze młoda, nieduża, już z dorobkiem, ale bez silnego osadzenia na rynku?
AE: – Od trzech lat stale odczuwamy skutki kryzysu, natomiast druga połowa 2014 zaowocowała tym, że przez ostatnie miesiące złożyliśmy tyle ofert, ile w ciągu ostatnich trzech lat. Da się zaobserwować ruch w architekturze, ale nie przekłada się to łatwo na realizacje, inwestorzy boją się zrobić krok dalej. Szara codzienność architektów w Polsce jest taka, że inwestor chciałby mieć budynek „z zachodniego czasopisma” za jedną dziesiątą ceny. Doczekaliśmy w kraju takiej sytuacji, że w ogóle nie ma zapotrzebowania na jakość. Jest zapotrzebowanie na metry i na czas.
MW: – Architekci sami, jeśli mogę powiedzieć ogólnie, są sobie winni. Naszą misją powinno być edukowanie ludzi przez to, co robimy i co sobą reprezentujemy. Jeśli 90 procent tego, co się buduje, to mówiąc otwarcie – chłam, na tym chłamie kształtują się gusty. Złe rzeczy uważa się za standard i coś obowiązującego. Sami ukręciliśmy sobie bat nad głową. Właśnie my sami, architekci.
AE: – Są pracownie bardziej utytułowane, a mniejsze niż nasza, a są o wiele większe, ale ich poziom jest, oględnie mówiąc, mało spektakularny. Tak więc rozmiar pracowni nie ma znaczenia. Niektórzy światowi architekci, działając jednoosobowo, dostają najbardziej prestiżowe nagrody za zaprojektowanie czegoś niewielkiego, ale fenomenalnego.
MW: – Trochę tak jest z nami – a na pewno byśmy tak chcieli – jak z Peterem Zumthorem. On mówi, że zajmuje się projektowaniem dopiero wtedy, gdy poczuje ten feeling… właśnie to miejsce, właśnie to zadanie, tę historię. Wtedy dopiero ma ochotę, żeby zabrać się do projektowania. Nieważne, czy zlecenie jest spektakularne czy skromne, ale trzeba je głęboko wewnętrznie poczuć.
– Dziękuję za rozmowę.
Paweł Pięciak
Życiorys
Arkadiusz Emerla (ur.1970) – absolwent Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, doświadczenia zawodowe zdobywał w krakowskich biurach architektonicznych Włodarczyk + Włodarczyk Architekci i IMB Asymetria.
Maciej Wojda (ur. 1972) – absolwent Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, pracował w kilku wiodących biurach architektonicznych w Krakowie, zdobywając między innymi w Biurze Projektów Lewicki Łatak II miejsce w konkursie na pawilon Polski w Hannoverze w 2000.
W 2006 założyli własną pracownię AD ARTIS ARCHITECTS (wówczas wspólnie z Piotrem Jagiełłowiczem). W pracowni prowadzonej obecnie przez Emerlę i Wojdę powstały projekty muzeów, budynków biurowych, galerii handlowych, osiedli mieszkaniowych, obiektów technologicznych. Ponadto pracownia jest laureatem konkursów architektonicznych, m.in. na Bramę Poznania – Interaktywne Centrum Historii Ostrowa Tumskiego, zabudowę kwartału miejskiego na potrzeby Straży Miejskiej w Poznaniu, Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, Wydział Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Obiekt Brama Poznania ICHOT zdobył nagrodę Jana Baptysty Quadro za najlepszą realizację w Poznaniu w 2014, równorzędną nagrodę główną XVIII edycji konkursu Polski Cement w Architekturze, drugie miejsce w plebiscycie Bryła.pl na najlepszy budynek w Polsce w 2014, został też uznany przez National Geographic za jeden z nowych 7 cudów Polski oraz był nominowany do nagrody Miesa van der Rohe za najlepszą realizację w 2014.