Aktualności / Nie jestem teoretykiem
Rozmowa z Jakubem Wacławkiem, laureatem (razem z Grzegorzem Stiasnym) Honorowej Nagrody Stowarzyszenia Architektów Polskich w roku 2012, jurorem XVI edycji konkursu Polski Cement w Architekturze.
– Jak by Pan zdefiniował swoją pracę po ponad 30 latach doświadczeń?
– Najtrudniej jest odpowiedzieć na pytanie, co się robi i po co się robi. Architektura to także budownictwo. Budowało się od zawsze i nie zawsze robił to architekt, czasem murarz, później budowniczy. Zawód architekta jest stary, ale nie tak stary, jak budowanie czegoś dla ochrony rodziny, dla siebie albo dla wyższych celów. To staram się robić, czyli projektować i budować.
– Dlaczego kładzie Pan akcent na budowanie?
– Ja i mój wspólnik Grzegorz Stiasny bazujemy na tym, co wybudujemy. Projektów robi się więcej, robi się konkursy, projekty ofertowe, koncepcyjne, które potem trafiają do pamięci komputera albo do szuflady i o nich mówimy rzadziej. To jest ulotna myśl, a my nie jesteśmy teoretykami.
– Gdy zaczynał się Pan interesować architekturą, co Pana w niej pociągało?
– Rzeczywiście… to już było jakiś czas temu. Wydaje mi się, że niezależnie od ustroju, niezależnie od rzeczywistości społecznej i politycznej nasz zawód zawsze się opierał naciskom świata zewnętrznego i zawsze było to interesujące. Coś się rysuje i coś się buduje. Akurat zaczynałem pod koniec lat 70. i na początku 80., kiedy budowało się mało, więc było też mało satysfakcji. Ale coś tam jednak powstawało.
– Budowało się w sposób znormalizowany?
– Nie, ja miałem szczęście, że nigdy nie projektowałem w systemie prefabrykowanym, nie byłem zmuszony. Całe lata 80. przeżyliśmy ze Stefanem Kuryłowiczem, projektując kościoły, bardzo piękny odcinek architektury, bardzo aktualny, nie żałuję tych czasów.
– Czy to była ucieczka od systemu?
– Żadna ucieczka. Nie roznosiliśmy ulotek i nie strzelaliśmy, zresztą mało kto roznosił i strzelał, ale mieliśmy takie szczęście, że udało nam się ze Stefanem stworzyć zupełnie prywatną pracownię w realiach PRL-u i przeżyć. Projektować i budować.
– Etap współpracy ze Stefanem Kuryłowiczem, osobowością polskiej architektury, jest ważny. Jaki zespół Panowie tworzyli?
– Na początku zespół był niewielki, cztery, pięć osób, więc była to mała prywatna pracownia, która powoli się rozrastała. Po kilku latach rozeszliśmy się zawodowo, każdy założył swoją pracownię, ale pozostaliśmy przyjaciółmi. Byliśmy młodzi, udawało nam się realizować projekty, więc jest to satysfakcja z czasów, które były bardzo ciężkie. Jeździliśmy razem na narty do Wisły, a nie w Alpy, i jeździliśmy tam dużymi fiatami 125p, które były obiektem zazdrości kolegów. Wszystko ma swój czas. Po latach ktoś określił naszą wspólną twórczość jako postmodernizm; nie wiem, nie jestem teoretykiem. Na pewno nie spisaliśmy zasad i warsztatu teoretycznego naszej wspólnej pracowni ani regulaminu naszej architektury. Staraliśmy się być współcześni, a czy to się udało, kto inny oceni.
– Kim byli Pana mistrzowie?
– Przed wojną i po wojnie postaciami architektury polskiej byli Bohdan Pniewski i Romuald Gutt; to były indywidualności, których ślad i wpływ jest do dziś widoczny wśród niektórych architektów, może bardziej starszego pokolenia. Ja miałem z kolei szczęście, że pracowałem ze Stefanem Kuryłowiczem, który był indywidualnością na miarę tych gigantów. Jeszcze bardziej doceniam to po latach. Wielkość człowieka rozpoznaje się już na studiach, Stefan wcześnie został asystentem na uczelni, wygrywał konkursy, więc kiedy zaprosił mnie do współpracy, czułem się bardzo wyróżniony, dowartościowany.
– Z której swojej realizacji po 1989 roku jest Pan najbardziej zadowolony?
– Od dwudziestu lat prowadzimy z Grzegorzem Stiasnym pracownię i mamy parę takich budynków, które bardzo lubimy. Pierwsza nasza wspólna rzecz to ratusz w Białołęce, potem między innymi był ciekawy budynek mieszkalny przy Bonifraterskiej, róg Franciszkańskiej, w Warszawie, ostatnio dużo się pisze o naszym terminalu na nowym Lotnisku w Świdniku pod Lublinem.
– O ratuszu w Białołęce pisano, że przez swój układ funkcjonalny był pierwszym zwiastunem demokratycznego podejścia władzy do obywateli.
– Tak, wygraliśmy ten konkurs, to był pierwszy ratusz w Warszawie, zresztą zbudowany za śmiesznie małe pieniądze. Kolejne kosztowały kilka razy więcej. Bardzo oszczędny budynek, zwłaszcza wewnątrz, czego mam nadzieję nie widać. Teraz, mam wrażenie, współpraca z samorządem jest trudniejsza ze względu na różne rozgrywki polityczne. Nasz ratusz miał spełniać potrzebę większego uczestnictwa obywateli w życiu własnej dzielnicy. Ten wypracowany przez nas program, jeden w ogóle z pierwszych, jest powtarzany do dzisiaj, chociaż nie wszystkie ratusze w Warszawie powstały. Nie mówiąc o tym, że miasto stołeczne Warszawa nie ma tak naprawdę własnej siedziby.
– Czy te realizacje były w jakimś stopniu przełomowe?
– Chyba nie. Jedne rzeczy wychodzą lepiej, inne trochę gorzej. Czasem wychodzi dobrze, a czasem myślę, że moglibyśmy różne rzeczy trochę poprawić, patrząc z perspektywy czasu. Przemija estetyka, przemija funkcja. Może czasem za szybko się projektuje… W latach 90. był straszny boom budowlany, wszystko budowało się bardzo szybko i projektowało bardzo szybko. Formalności, jakie trzeba było pokonać, były mniejsze, pozwolenia uzyskiwało się dużo łatwiej niż teraz. Być może funkcjonowało to na pograniczu rzeczy nieokreślonych, ponieważ wtedy wszystko dopiero się rodziło. Dokumentacja wykonawcza, na podstawie której prowadzi się budowę, powstawała tylko z miesięcznym wyprzedzeniem. Już powstawał garaż podziemny pod budynkiem, a my byliśmy dopiero na etapie rysunków drugiego piętra. Poza tym w latach 90., gdy projektowaliśmy budynki mieszkalne, klienci, przyszli właściciele, mieli wpływ na kształt swoich mieszkań. To była trochę dziwna sytuacja. Ludzie mogli sobie wybierać układ, metraż, dlatego w budynkach mieszkalnych z tamtego czasu prawie każde mieszkanie wygląda inaczej.
– Rozumiem, że teraz sytuacja jest inna.
– Oczywiście. Teraz deweloperzy mają swoich ludzi, specjalne działy w firmach, gdzie dokładnie ustala się, jaki ma być program, jaka wielkość mieszkań, jaka struktura mieszkań. My, architekci, jesteśmy gdzieś pośrodku tego procesu. Nie mówiąc o takich rzeczach, jak współpraca z samorządami, które, jeżeli projektuje się coś dla użyteczności publicznej, kontrolują wszystko bardzo dokładnie. Pole do improwizacji jest mniejsze. Najważniejsze jednak jest to, że w tej chwili sam proces projektowania jest o wiele trudniejszy, bo procedury są bardziej skomplikowane i zajmują znacznie więcej czasu. Nie uczy się tego na wydziałach architektury, bo trudno uczyć studentów ustaw i Kodeksu postępowania cywilnego.
– Która z realizacji była dla Pańskiej pracowni szczególnie trudna?
– Życie mnie nauczyło, że twórcza działalność urzędników jest niebywała i zaskakująca. Za każdym razem, składając projekt i dokumenty o pozwolenie na budowę, wydaje nam się, że wszystko jest w porządku. Tymczasem dokumentacja do każdego projektu rośnie i za każdym razem okazuje się, że coś trzeba dostarczyć i uzupełnić, bo zmieniły się przepisy albo powstały kolejne. Ten proces zdecydowanie narasta i nie wiem, kiedy się skończy. To są kuriozalne rzeczy. Każdy architekt panu powie, że to jest największa nasza bolączka. Działam w SARP i obserwuję, co się dzieje. Z jednej strony jest to kontrola urzędu – czyli teoretycznie społeczeństwa! – ale dobrych efektów nie ma. Mam projekt mojego dziadka Józefa Handzelewicza, architekta, który po wojnie odbudowywał tę kamienicę, w której teraz jesteśmy. Odbudowywał ją na podstawie sześciu rysunków mieszczących się w okładce A4. Wystarczyło doświadczenie majstra budowlanego i jedna pieczątka zatwierdzająca odbudowę spalonej w powstaniu warszawskim kamienicy. My posługujemy się komputerami i wyrafinowanymi narzędziami, ale każde narzędzie stwarza nowe problemy. Kiedyś więcej było sztuki, teraz wszyscy uczestnicy procesu budowlanego chcą swoją odpowiedzialność ustawić w bardzo ściśle określonych ramach. Takich, żeby w razie jakichkolwiek problemów wiadomo było kto, co i gdzie. Nie zawsze jest to korzystne i logiczne.
– Był Pan w zeszłym roku jurorem w konkursie Polski Cement w Architekturze. Jak Pan ocenia ten konkurs?
– Może zacznę od wrzucenia kamienia do ogródka… Moim zdaniem konkurs powinien się raczej nazywać „beton w architekturze”, a nie „cement w architekturze”, bo cement jest szerszym pojęciem, jest jednym z materiałów, które używa się na przykład w płytkach chodnikowych. Tu raczej chodzi o architekturę, która stosuje beton wysokiej jakości i widoczny. W konkursie nie chodzi o wyliczenie ilości ton cementu, która poszła na budowę, tylko o pokazanie budynku, w którym beton jest ważny; czy będą to ściany prefabrykowane lub wylewane na budowie; czy będzie to konstrukcja dużej rozpiętości z użyciem betonu. Zresztą ten konkurs był pierwszym, który pojawił się w Polsce, ostatnio organizowany jest konkurs na ceramikę w architekturze, słyszałem o konkursie związanym ze szkłem. Bardzo cenimy, jako SARP, współpracę ze Stowarzyszeniem Producentów Cementu.
– Ale dlaczego właściwie wyróżniać jeden materiał, beton, stal, szkło, ceramikę? Bez materiału nie ma architektury, ale architektura to coś więcej niż materiał.
– Wolny rynek prowadzi do pewnej równowagi i nasycenia. Istnieje konkurencja. Potrzebny jest marketing, żeby komuś chciało się budować z tego lub innego materiału. Oczywiście beton jest bardzo podstawowym materiałem, właściwie nie beton, tylko żelbet, beton zbrojony, bo sam beton niezbrojony tak naprawdę nadaje się do niewielu elementów budynku. Żelbet, czyli materiał wymyślony na dobrą sprawę w XIX wieku, około 140 lat temu. Jeśli chodzi o ważne nagrody, to istnieje nagroda za najlepszą realizację roku, nagroda za najlepszy projekt studencki, za najlepszy dyplom, ukoronowaniem jest Honorowa Nagroda SARP, którą otrzymaliśmy z Grzegorzem, więc mogę się nadymać i napawać dumą (śmiech)… Natomiast konkurs Polski Cement w Architekturze doskonale uzupełnia te nagrody, łącząc architekturę z materiałem. Cieszę się, że środowisko producentów zauważyło tę wartość dodaną w sensie estetyki, a nie ilości worków sprzedanego cementu. Ten element estetyki powinien być kluczowy, bo przecież kto z obserwatorów jest w stanie rozpoznać, jaki cement został użyty do budowy? Chyba tylko fachowcy, a też przecież nie wszyscy. Ogląda się jednak architekturę i architekturę się pamięta. To ona staje się elementem promocyjnym.
– Jak Pan ocenia kulturę budowlaną w Polsce?
– Wzrosła niebywale. Wie pan, pod koniec lat 80. myślałem z przerażeniem, że nigdy nie wyjdziemy poza kartki na benzynę, że może w przyszłości nie będzie 15 litrów na malucha, tylko 30, ale nie widziałem swojej przyszłości zupełnie. Nie myślałem o emigracji i Stefan Kuryłowicz też nie, ale wtedy przyszłość rysowała się bardzo ponuro. Przez te dwadzieścia lat dokonaliśmy wielkiego postępu, a na pewno w budownictwie. Pana pokolenie tego nie zauważa. Jesteśmy świadkami rewolucji, która zaszła z większym lub mniejszym udziałem mojego pokolenia. Moim mniejszym, ale na przykład nasz kolega architekt Czesław Bielecki angażował się w politykę. Ja jestem może bardziej obserwatorem.
– W którą stronę, jak Pan przewiduje, będzie zmierzać architektura w Polsce w najbliższych latach?
– Rewolucja tych lat 90. przyniosła też ujemne zjawiska. Rozsypała się urbanistyka. Plany urbanistyczne powstają zbyt wolno i jest ich za mało. A kolejne problemy rodzą się na naszych oczach. Będzie to przede wszystkim ekologia. Powstają nowe materiały, bardziej ekologiczne, mniej szkodliwe, nawet nie tyle w eksploatacji, ile w wytwarzaniu. Wydaje mi się, że rozwiązywanie niektórych problemów będzie się odbywać na płaszczyźnie europejskiej albo nawet globalnej. Niedawna awantura polityczna o uzgodnienia w sprawach pakietu klimatycznego, kto co podpisał, pokazuje, że to są ważne sprawy, które będą mieć swoje bardzo poważne konsekwencje. To będzie mieć wpływ chociażby na koszt wytwarzania materiałów budowlanych, a więc również na koszt wytwarzania cementu. Coraz więcej spraw jest w ten sposób ze sobą powiązanych.
– Mówi Pan o kwestiach będących, wydaje się, poza architekturą.
– Tak się tylko wydaje. Inną sprawą, też pozostającą jakby poza architekturą, jest udział obywateli w projektowaniu i planowaniu. W krajach zachodniej Europy ludzie bardzo angażują się w życie swoich wspólnot, w życie miast. Z radością obserwuję, że w Polsce w ostatnich latach zwiększyło się zainteresowanie, szczególnie młodych ludzi, rzeczywistością architektoniczną i tym, jak wygląda miasto. Jak można je poprawić, jak można wziąć samemu odpowiedzialność, samemu stworzyć nawet jakiś park. Była niedawno taka inicjatywa w Warszawie, na Ursynowie. Widzę nacisk społeczny na budowę infrastruktury rowerowej. Czuje się siłę różnych inicjatyw zmierzających w kierunku poprawy przestrzeni miejskiej. Jest to naprawdę piękna sprawa.
– Co Pan uważa za najbardziej niebezpieczne zjawisko, jakie może spotkać architekturę w najbliższych latach?
– Dużo złych rzeczy, niestety, już nastąpiło. Polska nie jest pięknym krajem. Większa część kraju jest źle zabudowana. Polska wieś jest bogatsza niż 40 lat temu, nie mówiąc o biedzie, jaka była 80 lat temu, ale nie stała się piękniejsza. Prosta rzecz, kiedyś kryto dachy strzechą. Strzecha w całej Polsce była jednakowa, ponieważ brała się ze żniwa. W tej chwili nie kryje się domów strzechą, bo po pierwsze nie ma słomy, która jest siekana przez kombajny, a po drugie w sprzedaży są dziesiątki materiałów budowlanych. I to rzeczywiście widać, że mamy dziesiątki materiałów, bo polska indywidualność nam to na każdym kroku pokazuje. Nie ma możliwości w takim miasteczku jak na przykład Nałęczów, żeby zostało określone, w jakim kolorze powinny być dachy i pod jakim kątem. Pod względem estetyki krajobrazu jest przepaść między Polską a krajami będącymi pod wpływem kultury niemieckiej. Każdy Polak jest wojewodą na swoim, buduje gdzie chce, jak chce. Zabudowa jest rozrzucona, co powiększa koszt infrastruktury, niebywały i bezsensowny. Nie udało się tego procesu zatrzymać albo jakoś skanalizować, bo to, że ludzie chcą budować i chcą zarabiać, jest oczywiste i zrozumiałe. A zarazem poziom zaśmiecenia krajobrazu jest przykry.
– Dziękuję za rozmowę.
Paweł Pięciak
Życiorys
Urodził się w rodzinie
architektów – Marii Małgorzaty Handzelewicz Wacławek i Zbigniewa Wacławka. Jest absolwentem Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej (1975). W latach 1982-1986 pracował jako partner
prof. arch. Stefana Kuryłowicza w Autorskich Pracowniach Architektury (APA). Od roku 1986 prowadził samodzielną pracownię w ramach APA. W 1991 założył własną firmę projektową „ARE”, którą prowadzi do dziś jako prezes. Jakub Wacławek i Grzegorz Stiasny są głównymi projektantami w firmie. Jakub Wacławek W latach 2006-2012 był prezesem Oddziału Warszawskiego SARP. W grudniu 2012 otrzymał, razem ze swoim wspólnikiem Grzegorzem Stiasnym, Honorową Nagrodę SARP.
Pracownia ARE jest autorem kilkudziesięciu obiektów, m.in. takich jak: ratusz gminy Białołęka (1996), zespół wielofunkcyjny (mieszkania, handel, biura) przy ul. Grzybowskiej/Granicznej w Warszawie (2002), rozbudowa Urzędu Pracy w Warszawie (2005), zespół budynków mieszkalnych przy ul. Inflanckiej w Warszawie (2008), budynek mieszkalny przy
ul. Bonifraterskiej w Warszawie (2010), Terminal portu lotniczego w Świdniku pod Lublinem (2010-2012). Terminal portu lotniczego w Świdniku zdobył pierwsze miejsce w konkursie na Ulubieńca Polski w latach 2000-2012 w plebiscycie Życie w Architekturze.